środa, 31 października 2012

Cel? Bali!







Tytuł: Podróżuj, módl się i kochaj
Autor: Beata Pawlikowska
Wyd.: National Geographic
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 95







Kiedy przestaniesz gorączkowo szukać drogowskazów i dokładnych map, poczujesz, że świat sam cię prowadzi. W najlepszym dla ciebie kierunku.


Wczorajszy wieczór spędziłam na Bali - jednej z licznych indonezyjskich wysp. Nie wybrałam się oczywiście na tak dalekie wakacje, ale zawsze, kiedy czytam literaturę podróżniczą, czuję, że przenoszę się do miejsca, które jest w niej opisywane. Tym jednak razem wycieczkę zaliczam do średnio udanych. 

Beata Pawlikowska - pisarz, podróżnik i łowca, jak sama lubi siebie określać, opowiada nam jak się podróżuje, modli i kocha na Bali. Niecałe sto stron to nie jest gigant pośród książek z danego gatunku. Nie możemy się po tej opowiastce spodziewać tego, że da nam wyczerpujące informacje na temat wyspy, i że zahaczy o każdy z ważniejszych punktów na mapie tamtejszej turystyki, zwyczajów i kultury. Niemniej pani Pawlikowska sprawia, że dowiadujemy się zdecydowanie za mało. Czyta się ją przyjemnie, nie powiem, że nie. Pisze lekko i dosyć ciekawie. Stworzyła jednak bardziej coś na kształt pamiętnika z ogromną liczbą dygresji i osobistych, nie do końca związanych z tematem uwag. Chciałam więcej, czekałam na więcej, ale mijały kolejne strony, a ja wciąż czułam niedosyt. Irytowało mnie trochę, że autorka na każdym kroku zaznaczała, że dla niej liczy się jedynie podróżowanie pełną parą, bez planów, rezerwacji, omijając główne atrakcje turystyczne tak, aby nic nie stało na przeszkodzie do zagłębiania się w prawdziwe życie mieszkańców danego rejonu. Ja to naprawdę rozumiem, sama bym tak chciała, ale często brakuje mi odwagi. Wystarczy jednak pojedyncza wzmianka na ten temat, nie muszę czytać o tym na niemal każdej stronie. I jeszcze te końcowe dywagacje na temat peleryny przeciwdeszczowej - czy naprawdę było to aż tak konieczne w książce, która nie jest poradnikiem pt. "Jak chronić się przed ulewą"? W miejsce tych informacji można było umieścić coś znacznie ciekawszego.

Z cienkich książeczek pani Pawlikowskiej czytałam już chociażby tę o Amazonii i z niej naprawdę zdołałam się czegoś dowiedzieć, nie przekreślam więc całej tej serii. "Podróżuj, módl się i kochaj" również nie była straconym czasem, jednak po literaturze podróżniczej spodziewam się garści informacji, które pozwolą mi jakoś określić dany zakątek świata. Tu ich nie dostałam.

3,5/6

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Trójka e-pik oraz Polacy nie gęsi, czyli czytajmy polską literaturę.

poniedziałek, 29 października 2012

007 zgłasza swą gotowość






Tytuł: Skyfall
Reż.: Sam Mendes
Produkcja: USA, Wielka Brytania
Premiera: 26 października 2012
Gatunek: sensacyjny
Czas trwania: 2 godz. 23 min.   







Wiecie, że premiera pierwszego filmu o agencie brytyjskiego wywiadu wojskowego miała miejsce 5 października 1962 roku? Oznacza to, że James Bond - słynna postać stworzona przez Iana Fleminga, obchodzi w tym roku swe kinowe pięćdziesięciolecie. Agent 007 był jak dotąd bohaterem 23 filmów i zagrało go dotychczas sześciu aktorów. Pierwszy z nich, Sean Connery, wcielił się w tę postać aż sześć razy. Po epizodzie z Georgem Lazenbym, na scenę wkroczył Roger Moore, który przechylał kieliszek martini i uwodził piękne kobiety w siedmiu kolejnych produkcjach. W 1987 roku zastąpiono go Timothym Daltonem, niemniej Bondem był on jedynie dwukrotnie, ponieważ podziękowano mu na rzecz Pierce'a Brosnana. Przełom nastąpić miał kilka lat i cztery filmy później, kiedy agentem Jej Królewskiej Mości został Daniel Craig. Nie był on sztampowym przystojniakiem i typowym elegantem. Jego szorstko męską aparycję wykorzystali również reżyserzy kolejnych produkcji, stawiając na bardziej ludzką twarz Bonda. Słynny 007 zaczął się ranić, krwawić, zakochiwać, złamano mu nawet serce. Miał swoje załamania, trafiały się porażki. Najnowsza część jego przygód zdaje się być jednak powrotem do wizji wcześniejszych reżyserów i ukłonem w stronę kultowych odsłon z Moorem czy Connerym. W popularną postać wciąż wciela się Craig, ale twórca "Skyfall" Sam Mendes obiera zgoła inny tor niż jego poprzednicy.


Nie jestem znawczynią serii o Bondzie, ani też zapaloną fanką kina akcji, lecz od czasów Daniela Craiga śledzę losy agenta brytyjskich służb wywiadu i każdorazowo zasiadam przed kinowym ekranem, oczekując niezapomnianych wrażeń. "Skyfall" zdaje się być najbardziej męską ze wszystkich tych produkcji. Sporo w niej scen pościgów, walki, wybuchów. Bond jest na powrót elegantem poprawiającym mankiety w najdziwniejszych warunkach z możliwych, a postaci kobiece przestają grać główne role, są jedynie dodatkiem. Nie uświadczymy tu miłości, reżyser wyplewił nawet jej echa. Agent nie rozpacza już nad tym, co było. Żyje dalej i żyje chwilą. Uwodzi, zabija, walczy i pokazuje figę z makiem własnej śmierci.


A sama fabuła? James Bond wraca po nieudanej akcji, po wyleczeniu z głębokich ran w niej poniesionych, niestroniący od alkoholu i w kondycji, która pozostawia wiele do życzenia. Jego strzał nie jest już tak celny, mięśnie tracą nieco na sile, a i zwinność zdaje się lekko szwankować. Na celowniku pojawia się jednak niezwykle niebezpieczna postać, chcąca zgładzić samą M. - przełożoną agenta 007 i jednocześnie niezwykle bliską mu osobę. To właśnie Bond zdaje się być idealnym antidotum na podłe i mściwe zamiary Raoula Silvy, w którego wcielił się przefarbowany na blond i niesamowicie przekonujący w tej roli Javier Bardem. Każda z czekających na agenta niebezpiecznych gierek stanowić będzie od tej pory niezrównane źródło motywacji i tym samym mobilizacji do skutecznego działania.

Sam Mendes, chociaż zalicza się raczej do grona reżyserów filmów kameralnych, serwuje nam tym razem wspaniałe widowisko. Pościg na motorze przez samo centrum Stambułu i walka na pędzącym pociągu to tylko przystawka. Danie główne pojawia się znacznie później, kiedy przenosimy się na mgliste i malownicze tereny Szkocji, wracając tym samym do korzeni agenta 007. Piękne zdjęcia, skrupulatny montaż i wysmakowane efekty specjalne robią wrażenie i przyczyniają się do nader pozytywnego odbioru filmu. Myślę, że to obraz, który okaże się ciekawy nie tylko dla wielbicieli "nowego Bonda", bardzo możliwe, że i fani tych wcześniejszych produkcji odnajdą w nim cząstkę początków półwiecznych losów agenta, które tak bardzo ich niegdyś zauroczyły.

5/6

piątek, 26 października 2012

Chimery Trelkovsky'ego







Tytuł: Chimeryczny lokator
Autor: Roland Topor
Wyd.: Replika
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 198  







Roman Polański wiedział co robi, biorąc pod lupę dzieło Rolanda Topora i tworząc z niego serię szokujących, bulwersujących i przerażających obrazów, aby w końcowej fazie zlepić je w całość i podać nam na tacy film – niezrównoważony, szalony i absurdalny, niczym sam bohater powieści, i niczym nieuczesane twory wyobraźni jej autora. „Chimeryczny lokator” to książka odchodząca od wszelkich schematów, broniąca się przed nimi rękami i nogami. Częstuje nas groteską, słuszną porcją czarnego humoru i lekką dawką paranoi, która zdaje się udzielać co wrażliwszemu czytelnikowi w kontaktach z innymi mieszkańcami jego budynku. Autor porywa nas niemal do wnętrza umysłu osoby obłąkanej, sadza na ławce i mówi "obserwujcie". A my się poddajemy i z sercem w przełyku śledzimy rozwój wydarzeń.

Kiedy Trelkovsky wprowadzał się do nowej kamienicy, opłacił czynsz, wspiął się na swoje piętro i zamknął za sobą drzwi, nie spodziewał się nawet, że właśnie wydał na siebie wyrok. Od tej pory zmienić się miało całe jego życie. Codzienność ustąpić miała miejsca pełnej obłędu ucieczce przed domniemanie złą wolą sąsiadów. Nasz bohater popada w coraz to głębszą schizofrenię. Jego przeszłość topi się za nim, niczym śnieg wystawiony na działanie promieni słonecznych, a on sam zatraca granicę między własną tożsamością, a ramami, w które boleśnie wcisnąć chcą go żądni krwi sąsiedzi. Jest jeszcze mężczyzną, czy już kobietą? Pija kawę, czy czekoladę? Jakie papierosy pali? W jego głowie tłoczą się liczne pytania pozbawione jasnej odpowiedzi, a wszystko to wpycha go brutalnie w ramiona nieuniknionej psychozy.

Topor nie owija w bawełnę, nie zaserwuje nam dzieła, o którym zapomnimy wraz z przewróceniem ostatniej strony. Być może, zgłębiając tę powieść, uśmiechniemy się kilka razy pod naporem humoru autora, być może zanurzymy się w efektownym strumieniu jego myśli. Nie pozostawia jednak żadnych wątpliwości fakt, że przekaz tej książki godny jest poddania bardziej wnikliwej analizie, pozycja ta stanowi bowiem niezwykle przemyślane studium zniewolenia ludzkiego umysłu. A gdy wyjdziemy z domu i spojrzymy w oczy naszym sąsiadom, wzdrygniemy się na samo wspomnienie straszliwej wizji autora.

5,5/6

środa, 24 października 2012

To dziwne cierpienie. Umierać z tęsknoty za czymś, czego nigdy nie przeżyjesz*







Tytuł: Jedwab
Autor: Alessandro Baricco
Wyd.: Czytelnik
Rok wydania: 2007
Ilość stron: 106
  






Jedwabnik to rodzaj nocnego motyla, tworzącego niezwykłe kokony owleczone długą, delikatną nicią. To właśnie ten owad przyczynia się do powstawania szlachetnej tkaniny, której piękno odzwierciedla nawet jej nazwa - jedwab. I to właśnie o uzyskiwaniu tego włókna i produkcji kosztownego materiału jest po trosze ta książka. Pamiętajmy jednak, że to, co z pozoru wydaje się być pierwszym planem opowieści, w twórczości Alessandro Baricco rzadko takowy rzeczywiście stanowi.

To moje drugie spotkanie z tym włoskim pisarzem. Po magicznej i niesamowicie pięknej wyprawie nad morze ("Ocean morze"), udałam się tym razem do małej francuskiej mieściny, aby wybrać się stamtąd w podróż w nieznane i niebezpieczne zakątki Japonii. Autor szlakiem jedwabiu, w osobie swego bohatera Herve'a Joncoura, ukazuje nam kulisy handlu jajeczkami jedwabnika. Za otoczką świata ludzi bogacących się na uzyskiwaniu i sprzedaży tych kunsztownych tkanin, opowiada nam historię miłości, pragnień, nieziszczonych marzeń, rozczarowań i smutku. A wszystko to zupełnie w swoim stylu - pisząc o niczym i zawierając w tym wszystko.

Herve prowadzi spokojne życie hodowcy jedwabników. Ma dopiero 32 lata. Ma również dobrą i kochającą żonę o pięknym głosie. Monotonia dnia powszedniego go nie przeraża, wtapia się w niego i sprawia, że mężczyzna nie ma oczekiwań większych niż to, czym obdarza go los. Pewnego jednak dnia jajeczka stanowiące główne źródło przychodów mieszkańców wioski giną od nieznanej zarazy. W desperacji hodowcy dochodzą do wniosku, że należy udać się do Japonii, skąd wprawdzie wywożenie ich jest karalne, lecz zdaje się to w zaistniałej sytuacji jedynym logicznym rozwiązaniem. Herve Joncour wyrusza w podróż. Po kilku miesiącach wraca nieco odmieniony, nieobecny, z myślami fruwającymi daleko ponad życiem we Francji, gdzieś nad azjatycką przestrzenią. Nikt go o nic nie pyta. Wy też nie pytajcie. Przeczytajcie.

Historia jest na pozór bardzo prosta, napisana w formie zwięzłych rozdziałów. Zawiera jednak ogrom niedomówień, daje naszej wyobraźni niezbadane pole do popisu. Wszystkiego musimy się domyślać, a tory naszego rozumowania rozjeżdżają się i wracają z powrotem ku sobie, w miarę jak autor rozchyla odrobinę jedwabny szal powiewający nad jego opowieścią. Ja wiem jak pisze Baricco i wiedziałam od początku jak tę książkę traktować. Wiedziałam, że nie należy brać jej do końca dosłownie, że jest czymś na wzór przenośni. I choć bardziej podobał mi się jednak "Ocean morze", również i temu dziełu nie można odmówić tego śródziemnomorskiego uroku, którym autor otacza swe historie.

5/6

* str. 87

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Sardegny Trójka e-pik.

niedziela, 21 października 2012

Cykl fotograficzny # 6 - pierwsze spotkanie z Islandią

W 2009 roku wybrałam się w podróż moich marzeń - odwiedziłam Islandię. Miałam trzy tygodnie na to, aby objechać ją całą autostopem i nie ciążył mi nawet ciężki plecak wypełniony po brzegi jedzeniem z Polski (wszak studencki budżet na stołowanie się tam raczej nie pozwala). Przywiozłam mnóstwo wspaniałych wspomnień, z których większość udało mi się zapisać za pomocą migawki aparatu. Dziś to dopiero skromny wstęp, zalążek tego, co możemy tam zobaczyć. Zaczynamy jednak od południowo-zachodniej części wyspy, czyli w miejscu, gdzie i ja rozpoczęłam swą podróż. Oto kilka zdjęć z jednego z tamtejszych parków narodowych - Thingvellir, oraz z pola geotermalnego Geysir.


sobota, 20 października 2012

Jak gorące kakao w mroźny wieczór. . .







Tytuł: 44 Scotland Street
Autor: Alexander McCall Smith
Wyd.: Muza
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 210 







Opuśćmy na chwilę swój własny dom i przenieśmy się do urokliwej kamienicy w artystycznej dzielnicy Edynburga. Przyjrzyjmy się jej drzwiom z kołatką w kształcie lwiej głowy i oknom, za którymi odbywa się życie jej mieszkańców. Wyostrzmy słuch, a może dane nam będzie usłyszeć odgłos gwiżdżącego czajnika, oznajmiającego, że pora na herbatę, szum wody wypełniającej wannę, udaną próbę gry na saksofonie, czy też urywki rozmów wydobywających się przez okienne szpary. Może poczujemy specyficzny zapach żelu do włosów, aromat świeżo zaparzonej kawy, bądź potraw pichconych naprędce po powrocie z pracy. Może nawet zechcemy spędzić tam jakiś czas, poznać ludzi, których zarys widzimy zza szyb, zaznajomić się z zakamarkami tego miejsca i jego tajemnicami. Nic prostszego. Wystarczy, że odnajdziemy odpowiedni przycisk domofonu i zadzwonimy.

Drzwi otwierają się, mija nas młoda, całkiem ładna dziewczyna. To Pat. Właśnie się wprowadziła. Jest jeszcze odrobinę zagubiona w nowym miejscu zamieszkania, szczególnie, że jej współlokator wydaje się nadętym narcystycznym bufonem, widzącym jedynie czubek własnego nosa. A oto i on. Schodzi po schodach, patrzy na nas z wyższością i lekkim uśmiechem. Nienagannie ubrany, modnie nastroszone włosy, przystojny do granic możliwości i niewątpliwie znający swoją wartość. Z miejsca wzbudza antypatię, lecz odrobinę nas intryguje. Idziemy dalej. Drzwi do jednego z mieszkań uchylają się, wychodzi z nich mały pięcioletni chłopczyk, tuż za nim jego mama. Maluch wyszczerza zęby w promiennym uśmiechu. Mamy ochotę go odwzajemnić, lecz w tym samym momencie, jego rodzicielka spogląda na nas pogardliwym wzrokiem i ciągnie syna za rękaw. "Proszę się nie przejmować. Ona już tak ma" - za plecami słyszymy obcy kobiecy głos. To Domenica - sześćdziesięcioletnia antropolożka i czołowa okoliczna rozsiewaczka plotek, lecz jednocześnie niezwykle miła i przyjazna kobieta. Zaprasza nas na kawę.

Alexander McCall Smith roztacza przed nami niezwykle ciepły i przyjemny obrazek z życia mieszkańców Edynburga. W opowieści tej nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Ona po prostu płynie. Przewijają się przez nią przeróżne postaci, jedne lubimy, inne mogą irytować, reszta jest nam obojętna. Nie ma tu męczących dłużyzn, nużących opisów. Wszystko spisane jest w sposób inteligentny i zwięzły. Nie jest to jednak również żadne arcydzieło, historia nie wniesie do naszego życia nic poza przyjemnością z czytania jej. 

"44 Scotland Street" to pierwsza część serii o tym samym tytule. Wątki rzeczywiście nie zostały poprowadzone do końca, przewracając ostatnią stronę czujemy pewien niedosyt. Mamy tym samym nieodpartą chęć przeczytania kontynuacji historii mieszkańców kamienicy. Ja przynajmniej nie mogę się już doczekać, kiedy kolejne części zagoszczą na mych półkach i będę mogła dowiedzieć się co dalej.

Jak gorące kakao w mroźny wieczór? Zdanie zaczerpnięte z tylnej okładki książki cytowane z Times'a jest tu niezwykle trafne. Bo ta książka właśnie taka jest. Idealna, aby rozchmurzyć najbardziej nadąsane myśli.


4,5/6

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Z literą w tle.

czwartek, 18 października 2012

Osadnicy z Catanu [GRA! GRA! GRA!]






Ilość graczy: 3-4 osoby 
Z rozszerzeniem: 5-6 osób
Wiek: od 10 lat
Czas gry: ok. 75 min. 
Cena: ok. 90zł.





Ponieważ większość "ankietowanych" była za grami, chciałabym dzisiaj rozpocząć cykl, w którym polecać będę te, w które miałam okazję grać, i które uznałam za interesujące. Ja również nie byłam nigdy do tego typu rozrywek przekonana, rozumiem więc tych, którzy opowiedzieli się przeciwko. Wszystko zmieniło się w momencie, kiedy odkryłam, że te nowe gry towarzyskie powstałe na przestrzeni kilku ostatnich lat znacznie różnią się od tych, które pamiętam z dzieciństwa. Można przy nich naprawdę świetnie spędzić czas, rozwijają wiele umiejętności i są idealnym wręcz urozmaiceniem jesiennych deszczowych wieczorów. 

Dziś przedstawiam Wam jedną z pierwszych tego typu gier, z którymi miałam do czynienia. Osadnicy z Catanu to gra strategiczna, która wymaga od nas sprytu i logicznego myślenia. Nie będę tu streszczać instrukcji obsługi, nie ma to bowiem większego sensu. Opowiem jedynie pokrótce na czym ta planszówka polega.


Catan to bezludna wyspa, którą odkryliśmy wraz z innymi graczami. Naszym zadaniem jest zbudowanie dróg i osad, z których z czasem stworzyć możemy miasta. Do budowy potrzebne nam będą surowce, które zdobywamy lokując swe budowle w odpowiednich miejscach, lub handlując z innymi osadnikami. Z czasem miejsca na wyspie jest coraz mniej, drogi innych blokują nam przejazd i coraz trudniej jest wymyślić rozwiązanie, które poprowadzić by nas mogło do zwycięstwa. Kiedy już jednak po ciężkich bojach zostajemy władcą Catanu, wygrana daje nam sporą satysfakcję.

Karty z surowcami





DOBRE RADY:

+ Potrzebujemy około 20-30 minut na dokładne przestudiowanie instrukcji obsługi. Najlepiej, żeby zrobiła to jedna osoba, aby to właśnie ona w przystępnych słowa streścić ją mogła reszcie.

+ Jeżeli nie chcecie inwestować w rozszerzenie, a jest Was 6-8 osób, zawsze można zagrać dwójkami. Nie zmienia to charakteru gry, a zabawa wciąż jest przednia

DODATKI:

Osadników z Catanu można rozbudować o różnorodne dodatki.  Do wybory mamy: Miasta i Rycerzy, Kupców i Barbarzyńców oraz Żeglarzy. Miałam okazję grać jedynie w tę ostatnią wersję i jest ona bardzo udanym urozmaiceniem. Każdy z dodatków kosztuje niestety tyle co cała gra, około 90zł.


NAGRODY:

Posiłkując się informacjami z Wikipedii, dowiedziałam się, że gra "w 1995 zdobyła prestiżową niemiecką nagrodę Spiel des Jahres oraz Deutscher Spiele Preis i Essener Feder, a w 1996 - Origins Award. Po wydaniu w Polsce zdobyła tytuł Gra Roku 2005."


Czy ktoś z Was miał już może okazję zagrać w Osadników? A może słyszeliście o nich wcześniej?

środa, 17 października 2012

Miłość po marokańsku







Tytuł: Miłość za kilka włosów
Autor: Mohammed Mrabet
Wyd.: Świat Książki
Rok wydania: 2008
Ilość stron: 205 







Pamiętam zajęcia tłumaczeniowe z języka arabskiego w czasie studiów. Dostawaliśmy opowiadanie wybranego przez wykładowcę pisarza i rozpoczynaliśmy żmudną pracę nad rozwikłaniem, co też ukrywa się za nieskończonym ciągiem "robaczków". W ruch szły słowniki, a kiedy kolejny wyraz okazywał się niemożliwym do odnalezienia, nierzadko musieliśmy się również posiłkować własną wyobraźnią. Tłumacząc tekst słowo w słowo, sprawialiśmy, że nabierał on sensu i brzmiał całkiem logicznie. Całość składała się jednak z prostych zdań i licznych powtórzeń, dlatego też dzieła nie odbierało się poprzez pryzmat dobrej literatury, lecz jako twór niedoświadczonego początkującego tłumacza. Zmęczony tekst nie dawał nam przyjemności ze zgłębiania go, łączył się jedynie z uczuciem ulgi, że oto nadszedł kres naszych katuszy. 

Czytając tę książkę, miałam nieodparte wrażenie, że czytam właśnie coś na wzór tych naszych uczelnianych wypocin, i już naprawdę zgłupiałam. Może arabscy pisarze po prostu mają takie pióro - pomyślałam. Może nie da się tego przetłumaczyć lepiej. Sprawdziłam zatem język oryginału. Okazało się jednak, że marokański autor spisał swą powieść po angielsku. Chciałam chyba znaleźć jakieś wytłumaczenie dla tego dzieła, ale tak naprawdę trudno stwierdzić, czy wina leży po stronie tłumacza, czy sama historia opowiedziana jest w bardzo przeciętny sposób.

Mrabet wtajemnicza nas w losy dwójki bohaterów. Jednym z nich jest Mohammed - młody chłopak mieszkający i pracujący w hotelu swego przyjaciela Anglika. Życie z nazarejczykami, jak muzułmanie zwykli nazywać chrześcijan, obfituje w liczne libacje alkoholowe, które prowadzą siedemnastolatka do uzależnienia od napojów wysokoprocentowych i tytoniu. Rodzina się od niego odsuwa, a dziewczyna, w której się podkochuje daje mu kosza. To właśnie ona staje się drugą główną bohaterką opowieści, kiedy Mohammed postanawia rzucić na nią czar miłości. Kradnąc z jej grzebienia kilka włosów, udaje się do wróżbiarki i kupuje uczucie swej wybranki Miny, aby ta w końcu mu uległa.

Sama historia, choć może nie do końca w moim guście, byłaby zjadliwa, jednak sposób w jaki jest spisana pozostawia wiele do życzenia. Czyta się ją niczym szkic powieści, która dopiero ma powstać, która ma być ubrana w ładne finezyjne słowa, i która nabierze płynności pod czujnym okiem redaktora. Proste zdania to generalnie nie jest zarzut, niemniej w tym konkretnym przypadku ma się wrażenie, że autor opowiedział tę historię znajomemu na ulicy.

Jedyny naprawdę pozytywny akcent w "Miłości za kilka włosów" to moment, kiedy kończymy ostatnie jej zdanie, a kolejne strony otwierają przed nami trzy odrębne opowiadania Mrabeta: El Fellah, Święty przez przypadek i Sajjad. Dopiero w tych krótkich formach autor pokazuje na co go stać. Czyta się je przyjemnie, odczuwa się klimat arabskich krajów i wszystko zdaje się być na swoim miejscu. Jeżeli więc książka ta wpadnie w Wasze ręce, polecam przejść od razu na sam koniec. Reszta raczej nie warta jest zachodu.

3/6

Pozycję tę przeczytałam w ramach wyzwania Z literą w tle.

niedziela, 14 października 2012

Rzymska opowieść Woody'ego Allena






Tytuł: Zakochani w Rzymie (To Rome With Love)
Reż.: Woody Allen
Produkcja: Hiszpania, USA, Włochy
Premiera: 24 sierpnia 2012 
Gatunek: komedia romantyczna
Czas trwania: 1 godz. 52 min.







Przez cały sierpień wszędzie wrzało i huczało od reklam nowego Allenowskigo dzieła. Wszak to "stary dobry" Woody, znany i uwielbiany, przyciągający do kin miliony widzów samym swym nazwiskiem. Zabrał nas już do chłodnego Londynu, gorącej Barcelony i magicznego Paryża, i choć nie każda z tych wycieczek była pierwszorzędna, ciężko oprzeć się wrażeniu, że publiczność kupi wszystko, co tylko spłodzi jego niepoukładany umysł. Zawsze wyciągniemy z kieszeni te kilkanaście złotych i siądziemy w kinowym fotelu, chociażby po to, aby ocenić, co też filmowy gigant zaprezentuje tym razem. Trudno gardzić wyborem gwiazdorskiej obsady, trudno również nie zauważyć z jaką pieczołowitością dba o zdjęcia i muzykę. Gdybym miała wystawić mu bardzo ogólną ocenę, dostałby czwórkę. Nie zawsze spisuje się na medal, czasem posądzałabym go wręcz o dobrze wypielęgnowaną masówkę. I o ile zeszłoroczna podróż do Paryża okazała się bardzo udana, Wieczne Miasto już nieco zawodzi. 


Reżyser prezentuje nam cztery odrębne historie, które łączy przecudna sceneria widokówkowej części Rzymu. Koloseum, Schody Hiszpańskie, Fontanna di Trevi - wszystkie najpiękniejsze zabytki stolicy Włoch przewijające się w tle Allenowskiej opowieści wprawiają w zachwyt. Odpowiednia oprawa muzyczna wieńczy dzieło i wszystko wydaje się idealną wręcz podstawą dla powstania wspaniałego, nastrojowego filmu. Jesteśmy prowadzeni przez niezwykle urokliwe rzymskie uliczki, wdychamy zapachy okalających je kwiatów i przypraw wydostających się mimochodem przez okna i drzwi restauracji. Mamy ochotę westchnąć w rozmarzeniu, ale czar nie trwa wiecznie, bo w końcu Allen zaczyna snuć swą opowieść.

Poznajemy świeżo poślubioną młodą, nieśmiałą i zahukaną włoską parę, która przybywa do Rzymu, aby chłopak rozwinął swą karierę pod rodzinnymi skrzydłami, a dziewczyna zdobyła poparcie i sympatię krewnych męża. Allen jednak nie byłby sobą, gdyby nie dał prztyczka w nos ich poukładanemu cnotliwemu pożyciu. Wprowadza więc odrobinę chaosu w postaci ślicznej prostytutki i podstarzałego filmowego amanta. Nie będę się rozwlekać nad każdą z opowieści z osobna. Zdradzę jeszcze tylko, że wmieszani zostaniemy w pewien trójkąt miłosny, w którym wygodna codzienność stanie w szranki z tym, co nieznane i intrygujące. Wraz z Roberto Benignim poznamy na czym polega fenomen celebrytów, a sam Woody Allen, jako wariacja na temat swej własnej osoby, poprowadzi nas przez historię śpiewaka prysznicowego. 

Wszystko to nieco naiwne i kiczowate, i nawet świetni aktorzy nie ratują ogólnego odbioru tego filmu. Momentami powiewa nudą i zadajemy sobie pytanie "po co?". Obejrzałam już naprawdę wiele obrazów Allena i ten pod względem fabularnym był po prostu średni. Może się czepiam, ale co przesiedziałam żałując wydanych pieniędzy, to moje. Nie da się jednak ukryć, że za rok pewnie znowu zawierzę Woody'emu i nie ominie mnie kolejna filmowa podróż do jego obleczonego w cyniczne poczucie humoru świata.

3.5/6

piątek, 12 października 2012

TOP 5: KSIĄŻKI, KTÓRE MIAŁY WPŁYW NA MOJE ŻYCIE



Uwaga, uwaga! Otagowana przez Paulę, przedstawię Wam dzisiaj dla odmiany nie TOP 10, a TOP 5. Liczba o połowę mniejsza akurat w tym przypadku bardzo mnie cieszy, bo książek, które naprawdę wpłynęły na moje życie nie było wcale więcej. Mam oczywiście multum ulubionych pozycji, które wspominam z sentymentem i przy każdej nadarzającej się okazji polecam innym. Tych naprawdę ważnych jest jednak niewiele, a pisząc o nich, czuję się prawie, jakbym wyjawiała swój największy sekret. Ale niech będzie :)






ZEMSTA - ALEKSANDER FREDRO

Dzieci w podstawówce czytały bajki, a ja przeczesywałam biblioteczkę rodziców w poszukiwaniu książek na role - jak zwykłam wtedy nazywać dramaty i komedie. "Zemstę" przeczytałam niezliczoną ilość razy. Nawet nie odstawiałam jej na półkę, tylko, kończąc ostatnią stronę, od razu wracałam na pierwszą i chłonęłam każde ze słów od nowa. Do tej kategorii zaliczyć mogę również Moliera i jego "Skąpca" czy "Świętoszka", niemniej to właśnie Fredro był moim faworytem.




PIGMALION - GEORGE BERNARD SHAW

Kolejna książka na role i dokładne ten sam okres w moim życiu. Jednak pozycja Shawa zasługuje na odrębne miejsce w rankingu, była bowiem, zaraz obok "Zemsty", moją ulubioną książką. Ją również czytałam bez przerwy, co chwilę odnajdując w niej nowe znaczenia poszczególnych wątków. Wcielałam się w rolę głównej bohaterki, czytałam jej kwestie głośno i z odpowiednią (jak mi się wtedy wydawało) intonacją.  Myślę, że dwie powyższe książki naznaczyły moje czytelnicze wybory w późniejszym czasie. I nie chodzi mi o to, że sięgałam później jedynie po komedie, czy dramaty, lecz o to, że dosyć wcześnie odkryłam tą "lepszą" literaturę i potrafiłam się nią cieszyć.



MIŁOŚĆ W CZASACH ZARAZY - GABRIEL GARCIA MARQUEZ

Książka ta znajduje się tutaj z dosyć dziwnego powodu. Kiedyś, gdy byłam już nieco starsza, przyśniło mi się, że powinnam ją przeczytać. Następnego dnia, wzięłam swoje kieszonkowe i pognałam do księgarni. Chwilę później była już moja i czytałam ją niczym powieść z jakimś magicznym przesłaniem. Do dziś jest jedną z moich ulubionych książek, a sam Marquez należy do grona autorów, których biorę niemal w ciemno.





GRA W KLASY - JULIO CORTAZAR

Gdy zaczęłam czytać tę książkę przed maturą, naprawdę trudno było mi się skupić na nauce. Wpadłam w świat "Gry..." i już ciężko było mi się z niego wydostać. Nie jestem chyba w stanie opisać tej książki zwykłymi słowami. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie, w którym trwam do dzisiaj, po dwukrotnym jej przeczytaniu. Niektórzy nie potrafią się przez nią przedrzeć i wcale mnie to nie dziwi, to nie jest powieść, którą pokocha każdy. Ale jeżeli już się uda, nie będzie to lektura, obok której przechodzi się obojętnie




NIE KOŃCZĄCA SIĘ HISTORIA - MICHAEL ENDE

Z ostatnią pozycją z tej listy miałam problem. Padło w końcu na "Nie kończącą się historię" (wydaną w roku 1994, kiedy imiesłowy z "nie" pisało się jeszcze oddzielnie). Teraz powieść niemieckiego autora doczekała się już swojego wznowienia. Jednak, kiedy zapałałam ogromną chęcią przeczytania tej książki, nie można jej już było uświadczyć w żadnej księgarni.  Przeczesałam prawie wszystkie zakamarki internetu i w końcu, po naprawdę długich i żmudnych poszukiwaniach, pewnego dnia po prostu pojawiła się na allegro. Kupiłam ją natychmiast i do teraz jestem posiadaczką tego pięknego wydania, w którym świat rzeczywisty i świat magiczny zapisane są innymi kolorami.



środa, 10 października 2012

AUTOHAGIOGRAFIA MAGDALENY D.






Tytuł: Dziennik znaleziony w piekarniku
Autor: Marek Susdorf
Wyd.: Novaeres
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 94








Wyciągnęłam go ukradkiem z niedoczyszczonego, pokrytego resztką zwęglonych potraw piekarnika, zdmuchnęłam pozostałości okruchów, otworzyłam pierwszą stronę i zaczęłam czytać. Z brudnymi buciorami wdarłam się w świat obcej kobiety, i z pewnym podekscytowaniem, które towarzyszy podglądaniu tego, jak żyją inni, wsiąknęłam w potok jej słów, często gorzkich, dosadnych i wulgarnych. A jakie słowa, taka i jej codzienność. Świeżo urodzone dziecko - to dziecko, względnie świeży związek z mężczyzną - Krzyśkiem-jej-półrocznym-mężem, a wszystko to jakby na opak, nie tak, jak być powinno. Wegetacja osnuta pajęczynami szarości, dziecko (po co jej dziecko?), mąż (jego możecie zabrać razem z maluchem), odcięty gaz, wyłączony prąd, brak pieniędzy na spłatę kredytu. Teściowa może i by pomogła wyjść z długów, jednak podporządkować trzeba się wówczas jej zaściankowemu myśleniu. Ale nie. Nie Magdalena D. Magdalena D. przecierpi swoje, ale na ustępstwa chodzić nie będzie.

"Dziennik znaleziony w piekarniku" - pierwsza z "Trzech śmiertelnych historii", to prawdziwy kobiecy manifest przeciwko stereotypom, głupocie i ignorancji. Bucha przed nami oparami wszechogarniającej frustracji, wylewa na nas wiadro pomyj i przygniata nadzwyczaj realną i brutalną wizją płci pięknej w oczach świata. Ten swoisty pamiętnik zgorzkniałej matki i żony czyta się prawie jak strumień świadomości. Potok słów zalewa nasz umysł, a my myślimy sobie: ta kobieta to jednak całkiem nieźle pisze. Jak na kobietę oczywiście - dodajemy po chwili, bo przecież i my sami bywamy zaślepieni konwencjami. Ale chwila, chwila. Przecież napisał to mężczyzna...

Zacznę chyba wierzyć w reinkarnację, bo Marek Susdorf po prostu musiał być kobietą w poprzednim swym wcieleniu. Aby tak wiernie odtworzyć całą, wielgachną balię babskich trosk i spisać je w dziennik wnerwionej do granic możliwości feministki, będąc tym samym, mimo wszystko, reprezentantem płci brzydszej, trzeba mieć w sobie naprawdę wielkie pokłady empatii i być niewątpliwie dobrym obserwatorem rzeczywistości.

Nie będzie to gratka dla osób, które szukają ciepłych opowieści o miłości i macierzyństwie. Nie jest to książka dla każdego - nie łudźmy się. Ale jeżeli chcecie odkryć dobrze rokującego nowego pisarza, który stworzył dzieło niebanalne i kontrowersyjne, to zapraszam. Uchylcie drzwiczki piekarnika.

5/6

Za egzemplarz recenzyjny bardzo serdecznie dziękuję autorowi.

poniedziałek, 8 października 2012

Średniowieczna Anglia w wersji Kena Folletta






Tytuł: Filary ziemi
Autor: Ken Follett
Wyd.: Albatros
Rok wydania: 2008
Ilość stron: 830








Przewróciłam przed chwilą ostatnią stronę tego opasłego dzieła, przeczytałam ostatni rozdział, ostatnie zdanie i słowo. Popiłam to wszystko łykiem gorącej herbaty i powoli układam sobie w głowie myśli na temat tej książki, buduję swoją opinię, niczym bohaterowie "Filarów..." budowali katedrę. To właśnie wokół trwającej pół wieku konstrukcji tej monumentalnej architektonicznej perły zaplatają się ich losy. Poznajemy spory wycinek z życia mieszkańców średniowiecznej Anglii. Do niektórych od razu pałamy ciepłymi, przychylnymi uczuciami. Inni irytują i na samo wspomnienie ich imienia przechodzą nas ciarki obrzydzenia. Ken Follett spisał się znakomicie tworząc barwne, wyraziste postacie, tak dobrze zarysowane, że ich mnogość nie przeraża - pamiętamy każdą z nich bez większego wysiłku ze strony naszej prawej półkuli mózgowej. Śledzimy losy mądrego i dobrego mnicha, zdolnego budowniczego i jego rodziny, przepięknej i niepokornej córki hrabiego, a także okrutnego lorda, który pragnie obrócić wniwecz wszystko, co staje mu na przeszkodzie do wygodnego życia.

Porównanie "Filarów ziemi" do serialu nie jest do końca bezpodstawne. Tak wielowątkowa saga historyczna to wspaniała podstawa do powstania przełomowego tasiemca - takiego, który nie tylko wciągnie nas w wir wydarzeń, ale będzie również spójną i merytorycznie ciekawą całością. Serial na podstawie tej historii ujrzał zresztą światło dzienne, a pomysł jego twórcy na poćwiartowanie tej opowieści okazał się bardzo trafiony. Wróćmy jednak do dzieła Folletta.

Autor porusza w swej książce wiele przeróżnych tematów, trudno więc ją jednoznacznie określić i włożyć do konkretnej szuflady. Jest religia - poznajemy zasady funkcjonowania klasztorów, obowiązki mnichów, przeora, zasięg władzy biskupów, czy arcybiskupów i ich powiązania z polityką. Tło historyczne nakreśla długotrwała wojna domowa i wszelkie wiążące się z nią spory na tle religijnym, kwestie podziału ziem i własności. Jest akcja - napady zbrojne, potyczki większe i mniejsze, gwałty, do tego intrygi i knowania. Jest w końcu i miłość - taka, która nie mdli, a intryguje, przyciąga uwagę i wymusza w nas pragnienie, aby wszystko zdążało do upragnionego happy-endu. 

Ta mieszanka wybuchowa wciąga, ale jednocześnie nie ogłupia niczym proste czytadło. Wymaga od nas ciągłego skupienia i koncentracji, odwdzięczając się tym samym niezwykle interesującą fabułą, trzymającą w napięciu aż do ostatniej strony. Ponad 800 stron i mały, ściśnięty druk mogą przerażać, no ale przecież nie mola książkowego. Polecam!

5,5/6


niedziela, 7 października 2012

Cykl fotograficzny # 5 - pamiętasz, była jesień...

Wszyscy blogerzy już od dłuższego czasu piszą, że jesień, że chłód, że liście i mokro, a u mnie do wczoraj było niemalże lato. Dopiero dzisiejszy poranek poczęstował mnie chłodnym wiatrem i siekającymi po twarzy strużkami deszczu. Nie jest to moja ulubiona pora roku, nie można jej jednak odebrać tego, że w tym swoim chłodzie atmosfery, wychodzi niezmiernie ciepło i klimatycznie na zdjęciach.








piątek, 5 października 2012

Wsiąść do pociągu byle jakiego. . .






Tytuł: O psie, który jeździł koleją
Autor: Roman Pisarski
Wyd.: Sara
Rok wydania: 2002
Ilość stron: 64








Posłuchajcie dziś historii, która zdarzyła się we Włoszech. Będzie to opowieść o ludziach i o pewnym psie. O psie, który jak prawdziwy turysta sam podróżował koleją po całym kraju.

Patrzy na nas błyszczącymi bystrymi oczami, jęzor wisi mu z pyska, wygląda jakby się uśmiechał. Po chwili przechyla w zrozumieniu głowę, zaczyna merdać ogonem, najpierw delikatnie i nieśmiało, a później nawet tylne łapy wykonują szalony taniec radości. Biegnie do nas uroczyście, szczęśliwszy niż kiedykolwiek, przytula się, podstawia łebek do głaskania i liże nas po rękach. Ten scenariusz zna zapewne każdy właściciel uroczego czworonoga jakim jest pies. Powtarza się często: kiedy wracamy z pracy, ze szkoły, z zakupów, a nawet gdy zejdziemy na chwilę do skrzynki pocztowej i po dwóch minutach jesteśmy z powrotem.

Opowieść "O psie, który jeździł koleją" jest lekturą obowiązkową w szkole podstawowej, pewnie więc większość z Was już ją czytała. Mnie ona jakimś cudem ominęła. Postanowiłam to dzisiaj nadrobić, usiadłam na te dwadzieścia minut (bo tyle właśnie potrzebujemy, aby przeczytać tę książeczkę) i zanurzyłam się w iście ciepłej historii o psiej miłości, wierności i całkowitym oddaniu.

Lampo, uroczy kundelek, przybywa pewnego dnia na stację kolejową małego włoskiego miasteczka. Z miejsca zyskuje sympatię pracujących tam kolejarzy i uznaje to miejsce za dom. Pies ten jednak do standardowych czworonogów nie należy. Okazuje się, że lubi czasem wskoczyć do wybranego pociągu i udać się na niezapowiedzianą wycieczkę. I choć z początku wszyscy martwią się zaginięciem nowego przyjaciela, z czasem rozumieją, że nie oduczą go oryginalnego nawyku i przyzwyczajają się do faktu, że raz na jakiś czas ich opuszcza.

Historia ta prowadzi nas niczym sinusoida przez szczęśliwe i smutne chwile z życia kudłatego spryciarza. W tej krótkiej formie udało się autorowi zawrzeć ogrom uczuć jakie przepływają z pana na jego psa i z psa na pana. I choć Pisarski serwuje nam alternatywne zakończenie, końcówka i tak nas wzruszy, a może nawet wyciśnie jakąś pojedynczą łzę, i nic już na to nie poradzimy.

5/6

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Sardegny Trójka e-pik.

czwartek, 4 października 2012

Stos nr 3 i moja psia modelka


Wygrane w konkursach:
"KLUG" Kasper Bajon
"MIŁOŚĆ ZA KILKA WŁOSÓW" Mohammed Mrabet

Napotkane w księgarni w promocyjnej cenie:
"44 SCOTTLAND STREET" Alexander McCall Smith - pierwsza część serii tak polecanej przez blogerów, że nie mogłam się oprzeć

Promocja w jednej z księgarń internetowych:
"OSTATNIE FADO" Iwona Słabuszewska-Krauze - zakupiłam zachęcona recenzją na blogu Achy-ochy...z książką
"BIAŁA JAK MLEKO, CZERWONA JAK KREW" Alessando D'Avenia - czytałam wiele pochlebnych opinii na temat tej książki, choć ostatnio natknęłam się również na mniej pozytywne

Wymiany na portalu Finta.pl:
"INSEKT" Claire Castillon - do jej pobrania skłoniła mnie recenzja na blogu Mowa Liter
"PIÓROPUSZ" Marian Pilot - czyli kontrowersyjny zwycięzca nagrody Nike
"MIŁOŚĆ PEONII"  Lisa See - kolejna blogowa rekomendacja, tym razem u Beartiz

Dodatek do miesięcznika National Geographic:
"PODRÓŻUJ, MÓDL SIĘ I KOCHAJ" Beata Pawlikowska


wtorek, 2 października 2012

Kalendarium # 10/2012


Subiektywny przegląd zapowiedzi filmowych, czyli alternatywa dla jesiennego wieczoru z książką:


5 października

Druga część niezwykle dobrze przyjętego filmu akcji "Uprowadzona" (Taken). W poprzedniej Bryan Mills (Liam Neeson) walczyć musiał z porywaczami swej córki. Kiedy ją w końcu szczęśliwie odzyskał, okazało się, że to jednak nie koniec niespodzianek. Tym razem to on stanie po drugiej stronie barykady, porwany razem ze swoją żoną i zmuszony do walki o jej bezpieczeństwo.










Tego samego dnia premierę ma również komediowy dramat z Michelle Williams w roli głównej. "Take This Waltz" opowiada o losach znudzonej żony, której mąż poświęca zbyt mało czasu, zajęty pracą i obowiązkami. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, na horyzoncie pojawia się atrakcyjny mężczyzna, który dla odmiany poświęca jej dużo uwagi. Co wyniknie z tego uczuciowego trójkąta? 

Film nominowany był do Złotej Muszli na MFF w San Sebastian  oraz do Nagrody Publiczności na Międzynarodowym Festiwalu Filmu i Muzyki Transatlantyk.






Kolejna premiera początku miesiąca to tym razem francuska komedia romantyczna, będąca ukłonem w stronę dzieł Woody'ego Allena - "Paryż-Manhattan" (Paris-Manhattan). Kobieta szuka miłości, wybrzydza i przebiera, a wszystko to okraszone Allenowskim humorem i ironią. Co z tego wyniknie? Strach się bać.















12 października

Plakat do tego filmu jest wprost przecudny. Patrząc tylko na niego, poszłabym do kina bez żadnej dodatkowej zachęty. Zwiastun jest już nieco mniej przekonujący, ale nie od dziś wiadomo, że nie tylko nim należy się kierować. "Bestie z południowych krain" (Beasts of the Southern Wild) to film opowiadający o miejscu zniszczonym doszczętnie przez powódź. Niewielka ilość osób, które ją przeżyły stoi u progu zagrożenia ze strony potworów przebudzonych w wyniku kataklizmu, a na pierwszy plan wysuwa się mała dziewczynka o niecodziennych zdolnościach. 

Film zdobył cztery nagrody w Cannes i dwie na Festiwalu Filmowym Sundance.








19 października

W połowie miesiąca do kin wejdzie nowy polski obraz ze świetną obsadą: Marcin Dorociński, Maciej Stuhr, Sonia Bohosiewicz i Weronika Rosati w zupełnie nowej odsłonie, uznanej przez krytyków za znakomitą. Dwie kobiety, dwóch mężczyzn, czasy wojny, tajemnice, intrygi, uczucia, czyli mieszanka wybuchowa w reżyserii Marcina Krzyształowicza. 

Spośród czterech nominacji do Złotych Lwów "Obława" zdobyła trzy nagrody.








Ten film będzie zupełnie pomyloną komedią z brytyjskim humorem w zanadrzu. Czworo dziwaków (żeby nie powiedzieć nieudaczników) spotyka się w dosyć niefortunnym momencie swego życia. Czeka ich szalona przygoda zakrapiana alkoholem, bo tytuł przecież do czegoś zobowiązuje. "Whisky dla aniołów" (The Angel's Share) wchodzi do kin razem z "Obławą", więc dla każdego coś dobrego. 

Film zdobył nagrodę za najlepszy film w Cannes, wygrał również nagrodę publiczności na festiwalu w San Sebastian.











26 października

Kolejna część przygód Jamesa Bonda to gwarancja pełnych kin. Ja wybiorę się na pewno. Daniel Craig jest moją ulubioną odsłoną Agenta 007. "Skyfall" to trzeci film z jego udziałem i już pod koniec miesiąca zobaczymy co też tym razem z tego wyjdzie.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...